„To był jeden z najtrudniejszych momentów w życiu naszej rodziny. Przez chwilę łudziliśmy się, że to może jakaś pomyłka” – nauczycielka Wioleta o najtrudniejszym momencie w życiu swojej rodziny.
– Urodziłam się w Jaszunach – niewielkiej, ale bardzo przytulnej miejscowości w rejonie solecznickim. To tam upłynęło moje dzieciństwo i pierwsze lata nauki – wspomina Wioleta. – Dzieciństwo pamiętam jako czas jasny, ciepły, pełen dobra. Dorastałam z bratem w kochającej, uczciwej i troskliwej rodzinie.
Wioleta ukończyła Szkołę im. Michała Balińskiego w Jaszunach. To właśnie tam odkryła swoje zdolności – artystyczne i językowe. Najlepiej radziła sobie z językami, dlatego zdecydowała się na pedagogikę języka polskiego, choć nie porzuciła marzeń o studiach z zakresu designu.
– Mama zawsze chciała, żebym została nauczycielką, lekarką albo fryzjerką. Ostatecznie to los wybrał za mnie – i zostałam nauczycielką.
Tam, gdzie wszystko się zaczęło
– Po ukończeniu studiów pedagogicznych wróciłam tam, gdzie wszystko się zaczęło – do mojej dawnej szkoły. Tyle że tym razem nie jako uczennica, lecz nauczycielka. To było niezwykłe doświadczenie – chodzić tymi samymi korytarzami, ale oglądać je z zupełnie innej perspektywy – wspomina Wioleta. – Najbardziej poruszyło mnie to, że spotkałam tam swoich dawnych nauczycieli. Dziś są moimi kolegami z pracy. Trudno opisać to uczucie – wzruszenie mieszało się z dumą.
Od pierwszych dni w nowej roli Wioleta wiedziała, że trafiła na właściwą drogę. Kochała dzieci i bez trudu nawiązywała z uczniami ciepłe, pełne zaufania relacje.
– Zauważyłam, że dzieci instynktownie do mnie lgną. Przychodziły porozmawiać, prosiły o radę, dzieliły się radościami i troskami – mówi. – To był dla mnie najcenniejszy wymiar tej pracy: widzieć, jak dorastają – nie tylko ucząc się dat i definicji, ale dojrzewając jako ludzie.
Wioleta podkreśla, że bycie nauczycielem to coś więcej niż zawód. To misja – pełna wyzwań, ale też piękna. Wymaga oddania, cierpliwości i serca. To możliwość, by pomóc młodym ludziom odnaleźć siebie, rozwijać się i uwierzyć we własne możliwości
– Jestem wdzięczna za każdą chwilę spędzoną w szkole – mówi cicho. – Za każdy uśmiech ucznia, za to, że mogłam być choć przez moment częścią ich drogi ku przyszłości.
Dla młodej nauczycielki ważne było nie tylko uznanie uczniów, ale i spojrzenie mamy.

– Pamiętam, jak powiedziałam mamie, że dostałam pracę nauczycielki – jej oczy zabłysły radością – wspomina Wioleta z uśmiechem. – Zawsze we mnie wierzyła. Widok córki wchodzącej na drogę tego zawodu był dla niej czymś szczególnym.
Mama od zawsze powtarzała, że nauczyciel to nie zawód, a powołanie. Wiedziała, ile serca Wioleta wkłada w swoją pracę, jak bardzo kocha dzieci i jak bardzo pragnie je inspirować do spełniania marzeń.
Jej wsparcie i wiara – ciche, ale niezachwiane – były dla Wiolety największym darem. Do dziś są siłą, która towarzyszy jej w codziennej pracy.
Nowy rozdział – ta sama dusza
– Po jedenastu latach pracy w szkole poczułam, że noszę w sobie jeszcze więcej twórczego potencjału – wspomina Wioleta. – Choć nauczanie zawsze było dla mnie czymś głębokim i dającym satysfakcję, coś we mnie – ta artystyczna część – podpowiadało, że czas poszukać nowych form wyrazu.
Zainteresowała się fotografią, zaczęła tworzyć małe kompozycje piękna – z mydeł, z roślin stabilizowanych. Z pasją i cierpliwością łączyła faktury, kolory, zapachy.
Z czasem to, co zaczęło się jako niewinne eksperymenty, przerodziło się w coś więcej niż hobby – stało się drogą do odkrycia siebie na nowo.
Każda z jej prac niosła ze sobą opowieść. Subtelną, osobistą, zapisaną w formie, barwach, układzie detali. Były jak ciche listy do świata – o wrażliwości, harmonii i pięknie, które można dostrzec nawet w prostych rzeczach.
– Kiedy powiedziałam mamie o moich nowych zajęciach, wsparła mnie z taką samą radością, jak wtedy, gdy zaczynałam pracę jako nauczycielka – opowiada Wioleta. – Zrozumiała, że w tym etapie życia równie ważne co uczenie innych, jest dla mnie tworzenie czegoś wyjątkowego – czegoś, co daje radość i mnie, i innym. Jej wiara i obecność znów dodały mi siły. Dzięki temu mogłam z odwagą i spokojem wejść na nową ścieżkę.
Miłość z Jaszun – historia dwojga zwyczajnych–niezwykłych ludzi
– Moi rodzice – dwoje zwyczajnych, ale dla mnie wyjątkowych ludzi – przyszli na świat w tym samym miejscu, w małym miasteczku Jaszuny – opowiada Wioleta. – To właśnie tam się urodzili, dorastali i stawiali pierwsze kroki w dorosłość.
Choć chodzili do tej samej szkoły i znali się od lat, ich losy naprawdę splotły się dopiero na jednej z miejscowych dyskotek – wtedy jeszcze nazywanych po prostu „tańcami”.
To był ten wieczór, kiedy oboje poczuli, że ich ścieżki powinny połączyć się na dobre.
– Moja mama, Gelena, była kobietą niezwykłej siły. Pracowita, wytrwała, zdecydowana – wszystko w życiu osiągała dzięki własnej determinacji – wspomina Wioleta.
Przez lata podejmowała się wielu trudnych zawodów – była kucharką, spawaczką, formierką kafli. Zdarzało się, że pracowała na dwa etaty, a mimo to potrafiła zadbać o dom i dzieci. Ale to właśnie kuchnia była jej prawdziwym światem – tam czuła się najlepiej.

Miała dar tworzenia smaków, które koiły i cieszyły. Gotowała nie tylko dla rodziny – każdy, kto spróbował jej potraw, zapamiętywał je na długo.
– Mama była filarem naszego domu – mówi Wioleta. – To ona tworzyła przestrzeń ciepła i bezpieczeństwa. Uwielbiała porządek, harmonię. Tego samego uczyła nas z bratem – że dom to nie tylko miejsce, ale stan serca.
Ojciec Wiolety, Władimir, przez całe życie był kierowcą.
Ale dla niego to nie był zwykły zawód – to było coś więcej. Powołanie. Kochał drogę, ruch, wolność, jaką daje prowadzenie samochodu. I właśnie przez tę codzienną podróż troszczył się o rodzinę.
– W jego dłoniach było nie tylko kierownica – był też los naszej rodziny – mówi Wioleta. – Zawsze dbał, by niczego nam nie brakowało. Był cichy, spokojny, odpowiedzialny. Człowiek, na którym można było polegać. Nasza opoka.
Cztery dekady razem – w rytmie serca i codzienności
Latem 2024 roku rodzice Wiolety obchodzili czterdziestą rocznicę ślubu. To był nie tylko symboliczny jubileusz, ale też piękne podsumowanie wspólnej drogi – pełnej wzajemnego wsparcia, codziennych gestów troski i niezmiennego towarzyszenia sobie w radości i trudzie.
– Mama i tata zawsze się uzupełniali – mówi Wioleta. – Na każdym etapie życia byli dla siebie oparciem. Dzięki temu przeszli przez wiele – razem, ramię w ramię.

Jak wspomina kobieta, jej ojciec był tym, który niósł w sobie spokój, dawał rodzinie poczucie bezpieczeństwa i stabilności. Matka natomiast wypełniała dom ciepłem, zrozumieniem i serdecznością.
– Choć bardzo się różnili – kontynuuje – jedno pozostało niezmienne: ich miłość. I wspólny cel – by stworzyć nam dom, w którym czulibyśmy się spokojnie i bezpiecznie.
Cisza przed burzą
Latem 2020 roku nad rodziną Wiolety zawisły ciemne chmury. Pani Gelena zaczęła gwałtownie chudnąć, pojawiło się ogólne osłabienie i bóle pleców. Na początku wyglądało to na zwykłe przemęczenie – może zbyt dużo pracy, może przesilenie. Ale z każdym tygodniem jej stan się pogarszał.
Zaczęła szukać pomocy u lekarzy w Solecznikach, jednak przez długi czas nikt nie potrafił ustalić, co dokładnie jej dolega. Jesienią wprowadzono w całej Litwie lockdown z powodu pandemii COVID-19, co tylko spotęgowało chaos i niepewność.
– Nie mogliśmy normalnie korzystać z opieki zdrowotnej. Wszędzie obowiązywały restrykcje, dostęp do lekarzy był mocno ograniczony – wspomina Wioleta. – Każdy dzień przynosił coraz więcej niepokoju i bezsilności. Czekaliśmy na jakąkolwiek diagnozę, na cokolwiek.
Mimo upływu czasu, Pani Gelena czuła się coraz gorzej. Wyniki badań krwi były bardzo niepokojące, a jej skóra zaczęła przybierać żółtawy odcień.
– Nie mogliśmy już dłużej czekać – mówi Wioleta. – Zdecydowaliśmy się jechać do prywatnego Centrum Diagnostyki i Leczenia przy ulicy Grybo w Wilnie. Tam wykonano szereg badań, w tym gastroskopię.
Lekarze wykryli polipy w żołądku. Pobrano wycinki do badania histopatologicznego.
– Na wyniki biopsji czekaliśmy z duszą na ramieniu – przyznaje Wioleta. – Wiedzieliśmy, że polipy często bywają złośliwe. Na szczęście wynik był ujemny. Na chwilę odetchnęliśmy.
Moment ulgi jednak nie trwał długo. Matka Wiolety wciąż wyglądała na zmęczoną i przygaszoną. Jej stan się nie poprawiał. Pandemia nie tylko utrudniała dostęp do lekarzy – była też ogromnym obciążeniem psychicznym dla całej rodziny.
Dodzwonienie się do rejestracji graniczyło z cudem, a jeśli się udało – najbliższe terminy wizyt były odległe o tygodnie. Czas uciekał, a Pani Gelena słabła z dnia na dzień.
Rodzina podjęła kolejną decyzję – wykonano tomografię komputerową z kontrastem w klinice Kardiolita. To badanie rozwiało wszelkie wątpliwości. U kobiety zdiagnozowano rzadki, złośliwy nowotwór tkanek miękkich – mięsaka.
Moment, w którym świat się nagle zatrzymał
– Chwila, w której mama usłyszała diagnozę – nowotwór – była jedną z najtrudniejszych w jej życiu – wspomina Wioleta. – Dla nas wszystkich to był ogromny wstrząs. Nie mogliśmy tego zrozumieć ani pogodzić się z tą wiadomością. Przez chwilę łudziliśmy się, że to może jakaś pomyłka.
To był ten moment, kiedy świat nagle się zatrzymał. W jednej sekundzie wszystko inne przestało mieć znaczenie. Cała uwaga skupiła się tylko na jednym – jak przetrwać, jak walczyć, gdzie szukać nadziei.
– Najtrudniej było oczywiście mamie – nie kryje wzruszenia Wioleta. – Zalała ją fala lęku – o życie, o to, ile jeszcze czasu jej zostało. Bała się leczenia, bólu, niepewności. Tego, jak będzie wyglądał każdy kolejny dzień z chorobą.
W głowie kłębiły się pytania, na które nikt nie miał odpowiedzi: „Co teraz?”, „Czy damy radę?”, „Jak zmieni się nasze życie?”. I to najtrudniejsze, najboleśniejsze:
„Dlaczego ja? Co takiego zrobiłam, że muszę przez to przechodzić?”

Leczenie
Panią Gelenę przewieziono do klinik Santaros, gdzie lekarze przeprowadzili biopsję guza i założyli stent w przewodach żółciowych.
– Nie mogliśmy jej odwiedzać – wspomina Wioleta. – Trwała pandemia, a szpitalne obostrzenia były wyjątkowo surowe. Mama dzwoniła do nas, gdy tylko miała siłę. Była bardzo osłabiona – przez kilka dni, ze względu na badania, nie mogła nic jeść.
Po serii dokładnych badań zapadła trudna diagnoza: choroba była poważna, a guz nieoperacyjny. Kobieta, choć przygnębiona, nie poddawała się – prosiła lekarzy, by jak najszybciej rozpocząć chemioterapię. Czas nie działał na jej korzyść.
Stan się pogarszał z dnia na dzień, a waga spadała dramatycznie.
Do grudnia schudła prawie 20 kilogramów.
Między diagnozą a nadzieją
Pierwszą chemioterapię Pani Gelena miała zaplanowaną na 30 grudnia, w klinikach Santaros.
Jak wspomina Wioleta, to właśnie wtedy – siedząc na korytarzu onkologii – jej matka po raz pierwszy poczuła, że nie jest w tej walce sama. Choroba, którą do tej pory nosiła w sobie jako coś bardzo osobistego, nagle nabrała innego wymiaru.
Wśród białych ścian, w sterylnej ciszy szpitala, zrozumiała, że rak nie ma imienia ani twarzy – nie wybiera. Dotyka młodych i starszych, ludzi silnych i tych kruchych, z różnych środowisk i z różnymi historiami. A jednak wszystkich łączy jedno: czekanie.
Na wyniki. Na leczenie. Na nadzieję. Czas w szpitalnym korytarzu płynął inaczej.
Bez pośpiechu, ale pełen napięcia – każdy szept, każde spojrzenie, każdy cichy oddech opowiadały historię niepewności. Nadzieja była tu jak drgający płomień świecy – ledwie widoczna, ale wciąż obecna.
– Mama zrozumiała, że ta cicha obecność innych daje jej siłę – mówi Wioleta. – Poczuła, że nie jest sama. Że jest częścią wspólnoty, która – mimo cierpienia – nie traci nadziei ani człowieczeństwa.
To była lekcja, której się nie spodziewała. Ale która na zawsze wpisała się w jej drogę.
Kobieca siła w cieniu choroby
Pierwszy cykl chemioterapii obejmował sześć zabiegów. Każda kolejna wizyta była dla Pani Geleny ogromnym wyzwaniem – mdłości, osłabienie, wyczerpanie. Leczenie wyniszczało ciało, ale jeszcze bardziej bolała ją myśl, że bliscy widzą ją taką – bezradną, słabą, tak bardzo inną niż dawniej.
Z czasem jednak nauczyła się to akceptować. Przestała ukrywać ból – chciała, by wszyscy widzieli, że walczy, że nie składa broni.
Jednym z najtrudniejszych doświadczeń, jakie może dotknąć kobietę, było wypadanie włosów.
Ten widoczny znak choroby był jak sygnał, że rak przejmuje kontrolę.
Ale nie została z tym sama – cała rodzina szukała sposobów, by jej pomóc. Wspólnie wybierali peruki, chusty i kapelusze, które miały dodać jej nie tylko urody, ale i odwagi.
I pomogło. Wioleta wspomina, że jej matka znów zaczęła się stroić, dbać o siebie, szukać w lustrze tej kobiety, którą była przed chorobą – silnej, uśmiechniętej, obecnej.

Leczenie trwało cztery miesiące. W tym czasie wykazała się niesamowitą cierpliwością i siłą ducha. Jej żelazna wola nie pozwalała się poddać.
– Wierzę, że to nie był przypadek – mówi Wioleta z czułością. – Ostatnia chemioterapia przypadła na początek kwietnia, tak jakby Bóg chciał, by mama zdążyła odzyskać siły i 29 kwietnia mogła świętować swoje 60. urodziny.
Co najpiękniejsze – wszystkie potrawy na ten dzień przygotowała sama. To mówi o niej więcej niż tysiąc słów. O jej sile, upartości, potrzebie bycia niezależną – i o wielkim pragnieniu, by nawet w chorobie pozostać sobą.
Kiedy choruje serce rodziny
Latem 2021 roku ojciec Wiolety zaczął skarżyć się na drobne dolegliwości ze strony pęcherza moczowego, które pojawiały się podczas pracy.
– Umówiłam go na wizytę w klinikach Santaros – wspomina Wioleta. – Lekarza zaniepokoiły wyniki badań, dlatego skierował tatę na szczegółowe badanie prostaty.
W trakcie procedury pobrano także próbki do biopsji.
– Po dwóch tygodniach zadzwonił do mnie lekarz i przekazał smutną wiadomość – mówi cicho Wioleta. – Nowotwór prostaty.
To właśnie na nią spadło jedno z najtrudniejszych zadań w życiu – musiała przekazać najbliższej osobie tę druzgocącą diagnozę.
– Tego momentu nie da się zapomnieć – wspomina. – Głos mi drżał, słowa grzęzły w gardle, a łzy same napływały do oczu. Tata, zawsze opanowany i silny, nagle zamilkł. W jego oczach zobaczyłam zdezorientowanie, strach i bezsilność.
Z większym trudem tę wiadomość przyjęła Pani Gelena – sama zmagała się z rakiem i doskonale wiedziała, co kryje się za tą diagnozą.
– Zasępiła się, ale zaraz się opanowała i powiedziała tylko: „Przeczuwałam to. Ale będzie dobrze.” – wspomina Wioleta. – Spojrzeli sobie w oczy. Bez słów – w tym spojrzeniu było wszystko: zrozumienie, bliskość, wsparcie.
Po konsultacji pan Władimir przeszedł operację. Na szczęście – udaną.
To dało rodzinie nadzieję, że walka może zakończyć się zwycięstwem.
Choć czekała ich jeszcze długa rekonwalescencja, ta wiadomość dodała wszystkim sił i wiary.
Życie nie odpuszczało. Pani Gelena wciąż walczyła z własną chorobą – jednak widząc, jak jej mąż wraca do zdrowia, sama nabierała nowej energii. Stali się dla siebie wzajemnie największym oparciem. Bo kto inny mógłby tak dobrze zrozumieć, co to znaczy walczyć o życie?
– Życie czasem rzuca nam najtrudniejsze wyzwania – mówi Wioleta. – Ale jeśli masz przy sobie rodzinę, możesz znieść znacznie więcej. Wtedy zrozumieliśmy, że najważniejsze to trzymać się razem – bez względu na wszystko.
Chemioterapia bardzo osłabiła Panią Gelenę – ale nie złamała jej ducha.
Cały czas była silna. Nigdy nie narzekała. Walczyła z własną słabością, zmuszała się do wstawania, do codziennych obowiązków. Chciała czuć się potrzebna. Gotować. Dbać o dom.
I przede wszystkim – rozpieszczać wnuczki, które kochała najmocniej na świecie.
Gdy nadzieja gaśnie powoli
W ciągu czterech lat walki z chorobą Pani Gelena przeszła aż cztery cykle chemioterapii.
Dwa pierwsze dawały jeszcze cień nadziei, ale dwa ostatnie nie przyniosły już żadnych efektów – nowotwór był zbyt zaawansowany, by można było go powstrzymać.
– Pod koniec lata 2024 roku stan mamy wyraźnie się pogorszył – wspomina Wioleta. – Zaczęły się trudności z jedzeniem, traciła na wadze z dnia na dzień. W końcu zabrakło jej sił, by wstać z łóżka.
Po kolejnych badaniach lekarze przekazali kobiecie to, czego nikt nie chce usłyszeć.
– Czy to już naprawdę koniec? Naprawdę nie ma już żadnej nadziei? – zapytała cicho.
– Niestety – odpowiedział lekarz – choroba rozprzestrzeniła się po całym organizmie. Zostało Pani niewiele czasu. Musimy rozpocząć procedurę przyjęcia do opiekuńczej placówki medycznej. Potrzebna będzie stała opieka medyczna.
W poszukiwaniu pomocy
– Wybór placówki opieki stacjonarnej był dla mnie oczywisty – wspomina Wioleta. – Chcieliśmy dla mamy wszystkiego, co najlepsze: profesjonalnej, ale i pełnej ciepła opieki.
Po rozmowie z najbliższymi i za zgodą lekarza rodzina postanowiła skontaktować się z Wileńskim Hospicjum bł. ks. Michała Sopoćki.
– Zdecydowaliśmy się właśnie na to miejsce, bo wiedziałam, że tylko tam mama otrzyma naprawdę dobrą, specjalistyczną opiekę paliatywną – dzieli się refleksją Wioleta. – Zależało nam, by otoczono ją nie tylko fachową pomocą medyczną, zadbano o uśmierzenie bólu i wsparcie psychiczne, ale też by mogła spędzić ten czas w komforcie i z zachowaniem godności.
O działalności Hospicjum bł. ks. Michała Sopoćki Wioleta usłyszała jeszcze wcześniej – pracując w Gimnazjum im. Michała Balińskiego w Jaszunach.
– Co roku nauczyciele i uczniowie naszej szkoły organizują koncert charytatywny, z którego dochód przeznaczany jest właśnie na potrzeby tego hospicjum – opowiada Wioleta. – To wyjątkowe wydarzenie nie tylko jednoczy całą społeczność wokół ważnej sprawy, ale też uczy dzieci empatii, wrażliwości i szacunku wobec osób chorych i cierpiących.

Ostatnie miesiące – czas czułości i pożegnania
Ostatnie miesiące życia Pani Gelena spędziła w hospicjum, gdzie otoczono ją pełną opieką paliatywną.
– Choć choroba była już bardzo zaawansowana, a możliwości aktywnego leczenia się wyczerpały, personel hospicjum zrobił wszystko, by ten czas był dla mamy jak najłagodniejszy, pełen godności i spokoju – wspomina z poruszeniem Wioleta.
Pani Gelena była pod stałą opieką medyczną – pielęgniarki troszczyły się o jej codzienną higienę, uważnie monitorowały stan zdrowia, a lekarze dbali o skuteczną kontrolę bólu, dostosowując leczenie do jej potrzeb.
Co więcej, opieka nie kończyła się na medycynie. Hospicjum zatroszczyło się także o jej emocje i duchową równowagę. Kobieta miała kontakt z psycholożką, regularnie odwiedzał ją kapłan, a wolontariusze po prostu byli – słuchali, towarzyszyli, w ciszy trwali obok niej.
– Mimo wyniszczającej choroby mama była spokojna, bo czuła się zaopiekowana i otoczona życzliwością – uśmiecha się Wioleta. – Najbardziej ceniła ludzkie podejście całego personelu. Dla nas ogromnie ważne było też to, że mogliśmy ją odwiedzać bez ograniczeń i spędzać z nią tyle czasu, ile tylko chciała.
Zdarzały się też drobne chwile radości – gdy Wioleta przynosiła coś z domu, pokazywała swoje prace, nagrania z występów wnuczek, albo po prostu… pomagała mamie się wystroić, upiąć chustkę, podkreślić urodę. Choć sił ubywało, Pani Gelena wciąż czuła, że jest ważna, kochana, potrzebna.
Dzień pożegnania nadszedł niespodziewanie. Na szczęście bliscy zdążyli ją jeszcze uściskać, spojrzeć w oczy, powiedzieć: „Jesteśmy tu”.
– Mama odeszła cicho i spokojnie, otoczona miłością. Wiedziała, że ktoś trzyma jej dłoń i że nie jest sama – mówi ze wzruszeniem Wioleta. – Jestem głęboko wdzięczna hospicjum za każdą chwilę ulgi i otuchy, którą jej dali. Dzięki nim mogła odejść z godnością.
Nieocenione wsparcie
Choroba matki, jak twierdzi Wioleta, uświadomiła jej, jak ogromne znaczenie ma opieka hospicyjna.
– Hospicjum to coś znacznie więcej niż miejsce – to niezwykle ważna forma wsparcia dla tych, którzy są na ostatnim etapie swojej drogi – mówi. – Wciąż zbyt wiele osób nie wie, czym naprawdę jest hospicjum. Porównuje je do „umieralni”. Albo sądzą, że nie jest potrzebne, bo nie rozumieją, jak wielką ulgę i spokój potrafi przynieść – i samemu choremu, i jego bliskim.
Jak przyznaje, sama w pełni zrozumiała jego sens dopiero wtedy, gdy możliwości leczenia matki się wyczerpały. Gdy jedyne, co jeszcze można było dać, to godność, opiekę i obecność.
Hospicjum zapewniło Pani Gelenie nie tylko profesjonalną pomoc medyczną, ale też cenne wsparcie psychiczne i duchowe – tak potrzebne w tych najtrudniejszych chwilach. Otoczona troską, mogła przeżyć ostatnie dni spokojnie, bez bólu, z poczuciem bezpieczeństwa.
– Hospicjum to nie miejsce, gdzie ludzie po prostu czekają na śmierć – mówi Wioleta. – To miejsce, gdzie liczy się każda chwila. Gdzie robi się wszystko, by te ostatnie dni były tak spokojne i godne, jak to tylko możliwe. Każdy, kto mierzył się z chorobą bliskiej osoby, zrozumie, jak bardzo potrzebna i jak nieocenioną wartością jest taka opieka.
Pomoc hospicjum w najtrudniejszych chwilach życia
Poważna choroba może dotknąć każdego z nas, w każdej chwili, druzgocąco uderzyć w nasze życie, plany i marzenia.
Ponad 260 fachowców i wolontariuszy z Hospicjum bł. ks. Michała Sopoćki w Wilnie w każdej chwili towarzyszy tym, którzy walczą z nieuleczalną chorobą, doświadczają ogromnego bólu, lęku i niewiadomej.
Pomoc i opieka hospicyjna dla dorosłych i dzieci, w domu i na oddziale stacjonarnym, jest bezpłatna i dostępna 24 godziny na dobę.
Pomóż ciężko chorym! Przekaż 1,2% podatku na rzecz Hospicjum bł. ks. Michała Sopoćki w Wilnie!
Zrób to teraz!
Kto wie, może kiedyś też będziesz potrzebował pomocy?
Więcej informacji: https://bit.ly/VilniausHospisas