„Niewyobrażalnie trudno jest patrzeć na cierpienie własnego dziecka. Kiedy mój ukochany syn słabł z dnia na dzień, gasł na moich oczach, a ja – mimo wszelkich wysiłków – nie byłem w stanie mu pomóc… to doświadczenie rozdzierało mnie od środka.”
Osobista opowieść znanego litewskiego pediatry.
– Od zawsze chciałem zostać lekarzem. A konkretnie – lekarzem dziecięcym – wspomina docent Algimantas Vingras, jeden z najbardziej cenionych pediatrów na Litwie. – Po ukończeniu Instytutu Medycznego pracowałem w zawodzie zaledwie trzy miesiące. Potem powołano mnie do armii sowieckiej. Służyłem trzynaście długich miesięcy
Kiedy wrócił do rodzinnej Litwy, zaczął szukać pracy jako lekarz.
– Udało mi się zatrudnić jako pediatra w Pakruojis – opowiada. – Po pół roku przyznano mi tam mieszkanie, co było wtedy ogromnym ułatwieniem.
Obciążenie pracą było jednak gigantyczne.
– Jako rejonowy pediatra musiałem jeździć po tzw. punktach felczersko-położniczych, które zapewniały pomoc na miejscu – wspomina. – W tamtych czasach każdy kołchoz uważał za swój obowiązek, sprawą honoru wręcz, utrzymywać taki punkt, czynny przez całą dobę.
Nie wszystkie punkty były jednak w stanie udzielić odpowiedniej pomocy, a zaledwie jedna czy dwie załogi pogotowia nie wystarczały, by obsłużyć cały rejon. W takich przypadkach pacjent trafiał do szpitala rejonowego.
– Byliśmy tylko we dwójkę – dwóch pediatrów na cały rejon Pakruojis – mówi. – Pracowało się tyle, ile trzeba było, bez względu na porę. Bywały tygodnie dyżurów, podczas których nie wiedziałem, kiedy w ogóle położę się spać. Gdy pogotowie przywoziło chore dziecko, musiałem je natychmiast zbadać – szczególnie, jeśli miało mniej niż rok – i natychmiast wdrożyć leczenie, czy to w dzień, czy w środku nocy.
Wspomina, że wiele przypadków było naprawdę trudnych – dzieci z poważnymi problemami oddechowymi, z dusznościami, które mogły prowadzić do niedrożności dróg oddechowych, a nawet śmierci.
– Największą nagrodą była dla mnie chwila, gdy po udzielonej pomocy dziecko albo jego rodzice uśmiechali się do mnie, dziękowali, mówili dobre słowo – mówi cicho Algimantas. – Wtedy naprawdę zapominałem o całym zmęczeniu i nieprzespanych nocach.
Praca pediatry w rejonie jednak mu nie wystarczała – pragnął dalej się rozwijać. Wkrótce rozpoczął zaoczne studia aspiranckie na Uniwersytecie Wileńskim i zaczął gromadzić materiały do pracy doktorskiej.
Powrót do Wilna. Między teorią a praktyką
Po pięciu intensywnych latach pracy w Pakruojis, Algimantas wraz z rodziną przeprowadził się do Wilna. Zamknął za sobą etap wiejskiej codzienności i podjął nowe wyzwanie – rozpoczął pracę dydaktyczną na Katedrze Chorób Dziecięcych Uniwersytetu Wileńskiego. Choć akademickie życie pochłaniało go coraz bardziej, nie potrafił i nie chciał zrezygnować z kontaktu z małymi pacjentami. Dlatego równolegle pracował na oddziale niemowlęcym w szpitalu w Antokolu.

– W szpitalu pracy było po prostu mnóstwo – wspomina. – Obsługiwaliśmy nie tylko całe Wilno, ale też okoliczne rejony. Przywożono dzieci w różnym wieku, w różnym stanie… W tamtym czasie zaczęły powstawać pierwsze oddziały reanimacyjne – tam, dosłownie, wyciągaliśmy dzieci z objęć śmierci.
Jednym z największych wyzwań tamtych lat była meningokokowa infekcja u dzieci. Szczepionki jeszcze nie istniały, a choroba potrafiła rozwinąć się błyskawicznie i brutalnie.
– Najcięższe przypadki, zwłaszcza u dzieci poniżej piątego roku życia, kończyły się amputacjami palców, a czasem nawet kończyn – opowiada Algimantas. – Ale nawet to nie zawsze wystarczało. Niektórych pacjentów nie dało się uratować.
Mimo dramatów, jakie przynosiła codzienność, Algimantas kontynuował rozwój naukowy. W 1975 roku obronił tytuł kandydata nauk medycznych (dzisiejszy odpowiednik doktora), a cztery lata później uzyskał tytuł docenta.
Lekarska rodzina
W rodzinie Algimantasa medycyna była czymś więcej niż zawodem – była stylem życia. Jego żona była uznaną stomatolożką, córka także wybrała ścieżkę lekarską. Wszyscy dzielili podobną pasję i wrażliwość.
– W Pakruojis urodził się mój syn, Linas – wspomina. – Uczył się bardzo dobrze, skończył liceum w Wilnie z wyróżnieniem, ale zaskoczył nas wyborem – zamiast medycyny wybrał Akademię Rolniczą. Nikt z nas się tego nie spodziewał.
Jako zdolny i perspektywiczny student, Linas otrzymał propozycję kontynuowania nauki w Niemczech. Szybko nauczył się języka i wyjechał na studia z zakresu agrochemii do Międzynarodowego Uniwersytetu w Halle.

– Tam również radził sobie znakomicie – mówi z dumą ojciec. – Napisał pracę naukową, obronił doktorat i zdobył tytuł doktora nauk rolniczych.
Po ukończeniu studiów i obronie pracy doktorskiej, Linas wrócił na Litwę. Wygrał konkurs i rozpoczął pracę w Ministerstwie Rolnictwa. Wydawało się, że wszystko układa się pomyślnie – ożenił się z Litwinką, poznaną jeszcze w Niemczech. Niestety, życie potoczyło się inaczej – małżeństwo rozpadło się, a Linas wrócił do rodzinnego mieszkania. Tam znów zamieszkał z rodzicami i młodszą o cztery lata siostrą. To był czas powrotów, cichych rozmów przy kuchennym stole i wspólnego trwania – mimo wszystko.
Niespodziewana diagnoza
– Choroba mojego syna Linasa przyszła nagle, bez żadnego ostrzeżenia – wspomina doktor Algimantas. – To była sobota. Linas zrobił się ospały, mówił, że bardzo boli go głowa. Coś w jego zachowaniu zaniepokoiło nas do tego stopnia, że bez wahania pojechaliśmy do klinik Santaros.
W izbie przyjęć przeprowadzono liczne badania. Tomografia komputerowa nie pozostawiała złudzeń – w jego mózgu pojawił się guz, który natychmiast kwalifikował się do operacji. Badanie komórek pobranych w trakcie zabiegu potwierdziło najgorsze przypuszczenia: wyjątkowo agresywny nowotwór złośliwy
– Jako lekarz nie mogłem stać bezczynnie – opowiada Algimantas. – Zanurzyłem się w literaturze medycznej, szukałem każdej dostępnej publikacji po angielsku o leczeniu guzów mózgu. Przeczytałem wszystko – o metodach, rokowaniach, przebiegu choroby. To była moja forma walki.
Jednocześnie upewnił się, że poziom leczenia na Litwie dorównuje standardom zagranicznym. Wiedział, że musi działać szybko.
– Linas otrzymał pełne leczenie: najpierw operację usunięcia guza, później chemioterapię i radioterapię – mówi lekarz.
Ale nowotwory mózgu są wyjątkowo trudne. Ich komórki mogą rozprzestrzeniać się po organizmie, a leczenie – nawet najbardziej intensywne – nie gwarantuje sukcesu. Nie każdą zainfekowaną komórkę da się zniszczyć.

– Guz był podstępny – mówi Algimantas z goryczą. – Miał tendencję do nawrotów, niezależnie od tego, jaką terapię się stosowało. Po pierwszej operacji wydawało się, że sytuacja się stabilizuje. Ale po pewnym czasie choroba wróciła. Konieczna była druga operacja. Tym razem nie zakończyła się pomyślnie. Po niej Linas miał sparaliżowaną połowę ciała…
Po zabiegu Linas trafił na oddział rehabilitacyjny w klinikach Santaros. Po zakończeniu hospitalizacji rodzina podjęła się domowej opieki.
– To był bardzo trudny czas – wspomina Algimantas. – Ale nie byliśmy sami. Z całego serca dziękuję zespołowi Centrum Medycyny Rodzinnej – bez ich wsparcia nie poradzilibyśmy sobie.
Z czasem jednak stawało się coraz bardziej oczywiste, że domowa opieka nie wystarcza. Stan Linasa wymagał specjalistycznej pomocy, której nie sposób było zapewnić w warunkach rodzinnych.
Gdy siły się kończą: pierwsze spotkanie z hospicjum
– Przyszedł taki moment, kiedy opieka nad Linasem w domu stała się dla nas zbyt trudna – zarówno fizycznie, jak i psychicznie – wspomina Algimantas. – Niewyobrażalnie ciężko było patrzeć na cierpienie swego dziecka, wiedząc, że gaśnie z dnia na dzień, a my, mimo całego wysiłku, nie jesteśmy w stanie mu pomóc.
Ten przełomowy dzień przyszedł niespodziewanie. Rodzicom zabrakło sił, by podnieść Linasa z łóżka i przenieść do wózka. Wtedy zadzwonili do Hospicjum bł. ks. Michała Sopoćki z prośbą o pomoc. Do kontaktu z hospicjum zachęcili Algimantasa znajomi – ludzie, którzy już wcześniej zetknęli się z tą placówką i nie szczędzili jej słów uznania. Wspominali o serdecznej atmosferze i wysokim poziomie opieki, jakiej doświadczyli ich bliscy
– Byłem zaskoczony – przyznaje lekarz – bo myślałem, że hospicjum to tylko opieka paliatywna. A tymczasem okazało się, że pacjenci są tu również leczeni. Każdy ma swojego lekarza prowadzącego, który podejmuje decyzje terapeutyczne, zleca leki, dostosowuje opiekę do stanu chorego.
Szczególne wrażenie zrobił na nim personel.

– Pracownicy hospicjum to ludzie o wielkich sercach – mówi ze wzruszeniem. – Widzieliśmy, że wszystko działa jak należy: porządek, czystość, życzliwość. Uśmiechnięci, pełni ciepła i szacunku wobec pacjentów i ich rodzin. W pamięci szczególnie zapisała się Skirmutė – opiekunka Linasa. Zawsze gotowa wysłuchać, pocieszyć, po prostu być. Emanowała spokojem. I doktor Romualdas Keinas – lekarz Linasa – człowiek czuły, oddany, zaangażowany całym sobą.
Błogosławione miejsce
– Hospicjum bł. ks. Michała Sopoćki to miejsce niezwykle potrzebne wszystkim cierpiącym – mówi Algimantas. – Powiedziałbym nawet: miejsce błogosławione. Taka pomoc, jaką tam otrzymuje chory – profesjonalna opieka 24 godziny na dobę, wsparcie psychologiczne dla pacjenta i jego bliskich – jest niemożliwa do zapewnienia w domu, choćbyśmy nie wiem jak się starali.
Jak podkreśla lekarz, człowiek żyje tylko raz – i każdy chce przeżyć swoje dni jak najpełniej. Bycie z bliskimi, dotyk, obecność, trzymanie za rękę – są bezcenne. Ale nie przedłużają życia.
– Tylko wyspecjalizowana placówka, z zespołem oddanych profesjonalistów, może zapewnić choremu najwyższy standard opieki – przez całą dobę, z szacunkiem i spokojem, którego tak bardzo wtedy potrzeba – kończy cicho Algimantas.
– Zaczęliśmy wołać o pomoc hospicjum, bo naprawdę nie byliśmy już w stanie zapewnić naszemu synowi profesjonalnej, całodobowej opieki w warunkach domowych – mówi z żalem Algimantas. – A przecież taka pomoc musi być nie tylko natychmiastowa, ale i najwyższej jakości. To oznacza podłączenie respiratora, podanie leków dożylnie, kroplówki, karmienie, gdy chory nie może już sam jeść… i w końcu – umycie człowieka, który nie wstaje z łóżka. Dbanie o higienę to przecież podstawowa potrzeba, także – a może zwłaszcza – w chorobie.
Kiedy ciało odmawia posłuszeństwa, a człowiek traci nad nim kontrolę – najbliżsi, choćby pełni miłości i oddania, nie zawsze są w stanie podołać opiece. Potrzeba wtedy wsparcia miejsca, które powstało z myślą o takich właśnie sytuacjach. Gdzie obecność troskliwego, spokojnego personelu przynosi ulgę i poczucie bezpieczeństwa – choremu i jego rodzinie…

– W hospicjum nie każdy się odnajdzie – przyznaje Algimantas, z zadumą. – To miejsce codziennych spotkań z bólem, cierpieniem, nieuniknionym końcem. Pracują tam ludzie silni, a zarazem pełni czułości. Tacy, którzy potrafią pokochać człowieka w jego najbardziej bezbronnej postaci – chorego. I jego bliskich, którzy równie mocno potrzebują zrozumienia.
– Głęboko wierzę, że na Litwie powinno powstać więcej takich placówek – mówi lekarz z przekonaniem. – Bo wtedy więcej ludzi, przeżywających swoje ostatnie dni, mogłoby odejść w spokoju. Zaopiekowani, otoczeni troską, bez lęku. W godności.
Pomoc hospicjum w najtrudniejszych chwilach życia
Poważna choroba może dotknąć każdego z nas, w każdej chwili, druzgocąco uderzyć w nasze życie, plany i marzenia.
Ponad 260 fachowców i wolontariuszy z Hospicjum bł. ks. Michała Sopoćki w Wilnie w każdej chwili towarzyszy tym, którzy walczą z nieuleczalną chorobą, doświadczają ogromnego bólu, lęku i niewiadomej.
Pomoc i opieka hospicyjna dla dorosłych i dzieci, w domu i na oddziale stacjonarnym, jest bezpłatna i dostępna 24 godziny na dobę.
Pomóż ciężko chorym! Przekaż 1,2% podatku na rzecz Hospicjum bł. ks. Michała Sopoćki w Wilnie!
Zrób to teraz!
Kto wie, może kiedyś też będziesz potrzebował pomocy?
Więcej informacji: https://bit.ly/VilniausHospisas