Hospicjum to troskliwa opieka nad osobami dotkniętymi nieuleczalnymi chorobami, którym szpital nie jest już w stanie pomóc

Z nieba na ziemię: jak los poprowadził mnie do hospicjum

Jestem zawodowym pilotem, ale los rzucił mnie w zupełnie nieoczekiwaną dziedzinę. Dopiero tu zobaczyłem, jak pomoc i współczucie potrafią czynić cuda… – mówi wilnianin Tadeusz, wspominając zwroty w swoim życiu.

– Urodziłem się w Wilnie i od dziecka marzyłem o lataniu. W 1985 roku dostałem się do wyższej szkoły lotniczej w Kirowie na Ukrainie, gdzie uczyłem się pilotażu – rozpoczyna swą opowieść Tadeusz, rodowity wilnianin. – Po czterech latach ukończyłem naukę i wróciłem na Litwę. Udało mi się znaleźć pracę na lotnisku w Wilnie, więc wyglądało na to, że wszystko idzie w dobrym kierunku.

Jednak już w 1989 roku sytuacja polityczna zaczęła się gwałtownie zmieniać. Rok później Litwa ogłosiła niepodległość, a ZSRR odpowiedział na to sankcjami gospodarczymi.

– W tamtym czasie z wileńskiego lotniska nie odbywały się jeszcze loty międzynarodowe – wspomina. – Były tylko połączenia z innymi miastami ZSRR. Kiedy je zawieszono, lotnisko praktycznie przestało funkcjonować. Jako młody specjalista straciłem pracę i musiałem zastanowić się, co dalej.

Tadeusz z rodzicami i siostrą

Choć czasy były trudne, los postawił przed nim niespodziewaną szansę.

– Wszyscy mieliśmy ciężko – mnóstwo firm upadało, inflacja szalała, ludzie tracili pracę – mówi. – Ale udało mi się dostać do grona pierwszych studentów, którym pozwolono studiować za granicą. Nie zastanawiałem się długo, od razu skorzystałem z tej możliwości.

Wyjechał do Polski i rozpoczął studia z historii i politologii na Uniwersytecie Warszawskim.

– Studia szły mi dobrze – wspomina. – Poznałem tam mnóstwo ludzi, nie tylko z Polski, ale także z całej Europy Zachodniej. To było zupełnie nowe doświadczenie, które otworzyło mi oczy na wiele spraw.

Nie mogliśmy siedzieć bezczynnie

Tymczasem sytuacja na Litwie stawała się coraz bardziej napięta. Armia sowiecka zaczęła zajmować budynki w Wilnie i otwarcie grozić młodemu państwu litewskiemu.

– Największe napięcie panowało tuż przed 13 stycznia 1991 roku – wspomina Tadeusz. – Wszyscy śledziliśmy wydarzenia przez radio, nasłuchiwaliśmy każdej informacji z Litwy. Gdy usłyszeliśmy, że żołnierze są już pod wieżą telewizyjną w Wilnie i że są ofiary, poczuliśmy, że nie możemy siedzieć bezczynnie, że musimy coś zrobić.

Jeden ze studentów spontanicznie zaproponował demonstrację pod ambasadą Związku Radzieckiego w Warszawie. Nie zastanawiali się długo. Natychmiast się zebrali i ruszyli w stronę placówki.

– Było już późno – opowiada. – Mieszkaliśmy wtedy na warszawskiej Pradze, do ambasady było jakieś dziesięć kilometrów. Wsiedliśmy do tramwaju i z każdą kolejną stacją dołączało do nas coraz więcej ludzi.

Gdy dotarli na miejsce, zobaczyli płonący samochód tuż obok radzieckiej ambasady.

– Na początku nie mieliśmy pojęcia, co to za auto i dlaczego się pali – mówi. – Dopiero następnego dnia dowiedzieliśmy się, że pewien warszawiak przyjechał tam swoim starym volkswagenem i podpalił go na znak protestu. Ten model volkswagena, ze względu na swoją konstrukcję, nazywano „Gorbi”, więc była to czytelna wiadomość dla Gorbaczowa – symboliczna odpowiedź na rozlew krwi w Wilnie.

Pod ambasadą zbierało się coraz więcej ludzi. Warszawiacy, poruszeni wydarzeniami na Litwie, chcieli w ten sposób okazać solidarność i sprzeciw wobec agresji ZSRR.

– Studenci zaczęli szarpać bramę ambasady, a w jej wnętrzu natychmiast zgasły światła – mówi dalej. – Panowało ogromne napięcie, wszyscy byli rozemocjonowani. Dopiero po dobrych trzydziestu minutach przyjechała policja. Funkcjonariusze otoczyli ambasadę kordonem, żeby nikt nie przekroczył jej granic i nie naruszył międzynarodowych ustaleń. Ludzie byli wzburzeni, czuło się gniew i determinację. Chcieli pokazać Sowietom, co myślą o wydarzeniach w Wilnie.

Po ukończeniu studiów na Uniwersytecie Warszawskim Tadeusz kontynuował naukę na Uniwersytecie w Moguncji w Niemczech, a potem wrócił na Litwę.

Tadeusz

Pierwsze kroki ku hospicjum

– Pewnego dnia zadzwoniła do mnie kobieta z Kowna i zaprosiła na spotkanie z siostrą zakonną, która miała opowiadać o hospicjum. Nie miałem wtedy pojęcia, czym ono jest, ale zainteresowało mnie to, więc postanowiłem pójść – wspomina mężczyzna.

Spotkanie odbyło się w parafii św. Michała w Wilnie. To właśnie tam po raz pierwszy zobaczył siostrę Michaelę.

– W tamtym czasie na Litwie nie było jeszcze żadnego hospicjum. Siostra Michaela jako pierwsza zaczęła mówić o jego założeniu – wyjaśnia. – Od razu zwróciłem uwagę na jej niesamowitą energię i silną wiarę w powodzenie tego pomysłu.

Szybko stało się jasne, że zdobycie funduszy na tak duży projekt od samorządu Wilna będzie trudnym zadaniem. Tadeusz przypomniał sobie jednak, że parafia Królowej Pokoju niedawno otrzymała duże wsparcie finansowe od niemieckiego funduszu.

– Rozmawialiśmy o tym z naszym proboszczem i podsunął pomysł, żeby siostra Michaela również zwróciła się do tej organizacji z prośbą o wsparcie dla planowanego hospicjum – mówi. – Tak zaczęła się moja znajomość i współpraca z siostrą Michaelą oraz nowo powstającym hospicjum – Hospicjum bł. ks. Michała Sopoćki.

Wniosek o dofinansowanie został wysłany, a niemiecki fundusz przyznał 700 000 litów. W tamtych czasach była to znacząca kwota, która umożliwiła rozpoczęcie budowy.

Tadeusz przyznaje, że miał obawy, czy litewskie społeczeństwo zrozumie ideę hospicjum i czy nie pojawią się protesty przeciwko jego powstaniu. Na szczęście do tego nie doszło, choć na etapie realizacji projektu nie zabrakło wyzwań.

Okno na świat

– Pamiętam, że podczas remontu na poddaszu postanowiliśmy zamontować większe okno, żeby pacjenci mogli podziwiać widok na wileńską starówkę – wspomina Tadeusz. – Nie mogli już wychodzić na spacery, więc to okno miało być dla nich jedynym sposobem na kontakt ze światem.

Po pewnym czasie na plac budowy przyjechali inspektorzy, którzy kontrolowali zgodność prac z przepisami obowiązującymi na terenie Starego Miasta. Oczywiście od razu zauważyli to okno.

– Hospicjum otrzymało nakaz natychmiastowego zmniejszenia go do rozmiaru przewidzianego w projekcie – mówi Tadeusz. – W przeciwnym razie grożono nam wysokimi karami finansowymi, a nawet wstrzymaniem budowy. To był poważny problem – okno było już zamontowane, kosztowało sporo pieniędzy, a wszyscy byli przekonani, że to naprawdę dobry pomysł.

Nie zamierzał jednak się poddawać. Udał się do dyrektora inspekcji razem ze swoim znajomym, ówczesnym wicemerem Wilna.

– Próbowaliśmy wyjaśnić, że hospicjum to nie jest inwestycja komercyjna, tylko miejsce, gdzie pacjenci otrzymują bezpłatną opiekę – opowiada. – To okno miało im po prostu umożliwić zobaczenie miasta, które kochali, jeszcze raz, zanim odejdą.

Dyrektor wysłuchał ich w milczeniu, po czym powiedział:

– Dobrze. Przekonaliście mnie. To szlachetna inicjatywa i nie będę jej blokować.

Tadeusz w hospicjum

Jednak sprawa nie była jeszcze zakończona – ostateczną decyzję musiała podjąć rada architektów. Dyrektor obiecał, że spróbuje ich przekonać, że większe okno ma szczególne znaczenie i naprawdę jest potrzebne.

– Po długich rozmowach rada zgodziła się, żeby je zostawić – wspomina Tadeusz. – Dyrektor mocno bronił tej decyzji i zadeklarował, że osobiście bierze za nią odpowiedzialność. Architekci jedynie zasugerowali, by dopasować okno do otaczających budynków i dodać kraty, co było standardową praktyką na Starym Mieście.

To nie był jednak jedyny problem, z którym musiało zmierzyć się hospicjum. Kolejna przeszkoda pojawiła się w Ministerstwie Zdrowia. Jako placówka medyczna, hospicjum musiało spełnić wszystkie obowiązujące w kraju wymogi i uzyskać niezbędne pozwolenia na działalność.

– Budynek był już gotowy, wszystkie standardy zostały spełnione, pozostało tylko podpisać umowę z kasą chorych – opowiada Tadeusz. – I właśnie wtedy pojawiła się niespodziewana trudność.

W tamtym czasie na Litwie powstawało wiele prywatnych klinik, które często dublowały działalność publicznych placówek. Jak się okazało, miało to wpływ także na sytuację hospicjum.

– Pamiętam, że wtedy zdarzało się, że lekarze ze szpitali publicznych otwierali w pobliżu własne prywatne kliniki i przenosili tam swoich pacjentów – opowiada Tadeusz. – Zgodnie z ówczesnym prawem takie placówki mogły podpisywać umowy z kasą chorych i otrzymywać niemałe dofinansowanie. W efekcie publiczne szpitale dostawały mniej środków, a skala nadużyć rosła.

Ówczesny minister zdrowia Litwy, Vytenis Andriukaitis, uznał, że prywatnych klinik powstało zbyt wiele i ogłosił, że nie będą już podpisywane nowe umowy na ich finansowanie. Decyzja ta wstrzymała wszystkie nowe kontrakty – w tym również ten, który hospicjum miało podpisać z kasą chorych.

– Byliśmy załamani – wspomina Tadeusz. – Hospicjum było już gotowe, w pełni wyposażone, czekało na pacjentów, ale nie mogliśmy ich przyjąć, bo brakowało kluczowej umowy z państwową kasą chorych, która była niezbędna do rozpoczęcia działalności. Postanowiliśmy zaprosić ministra, pokazać mu wszystko i spróbować przekonać, by pomógł rozwiązać ten problem.

Minister Andriukaitis przyjechał do hospicjum, ale na początku był dość powściągliwy.

– Oprowadziliśmy go po całym budynku, opowiedzieliśmy, że to miejsce nie ma nic wspólnego z biznesem, że nie chodzi tu o żaden zysk – jedynie o pomoc ciężko chorym ludziom, dla których szpitale nie mają już miejsca – wspomina Tadeusz. – Pamiętam, że minister nagle się zatrzymał i zapytał: „Myśleliście, że jestem bezdusznym urzędnikiem, który chce wszystko blokować? Mój brat chorował na raka. Doskonale rozumiem, jak ważne i potrzebne jest takie miejsce.

s. Michaela z pacjentami i wolontariuszami

Po tej wizycie minister wydał decyzję, by w trybie wyjątkowym podpisano umowę z kasą chorych. Dzięki temu Hospicjum bł. ks. Michała Sopoćki mogło wreszcie przyjąć swoich pierwszych pacjentów.

Hospicjum, czyli drugi dom

– Tak się złożyło, że w hospicjum przebywali oboje moi rodzice – opowiada Tadeusz. – Przez jakiś czas to miejsce stało się dla nich drugim domem.

Ojciec Tadeusza przez dwa lata zmagał się z ciężką chorobą. Cały ten czas spędził w domu pod opieką rodziny. Wszystko zmieniło się, gdy doznał poważnego urazu, a jego stan gwałtownie się pogorszył. Trafił do szpitala, ale po pewnym czasie lekarze stwierdzili, że nie mogą już nic więcej zrobić, po czym odesłali go do domu.

– Byliśmy bezradni, bo w domu nie mieliśmy odpowiednich warunków, żeby się nim zajmować – wspomina mężczyzna. – Poprosiłem o pomoc hospicjum i tam go przyjęli.

Rodzice Tadeusza w dniu ślubu

Wtedy wydarzyło się coś niezwykłego – po tygodniu pobytu w hospicjum stan ojca poprawił się na tyle, że zaczął chodzić i nawet prosił, żeby zabrać go do domu.

– Często ojca zabierałem, bo bardzo tęsknił za domem – mówi Tadeusz. – Ale co jakiś czas musiał wracać do hospicjum na dalszą opiekę, bo choroba, mimo poprawy, nadal postępowała.

Wkrótce jednak pomocy potrzebowała także jego matka. W pęcherzu moczowym utworzyły się kamienie, które powodowały silny ból.

– Lekarze zaplanowali zabieg z wykorzystaniem nowoczesnych technologii – mieli usunąć kamienie przez niewielkie nacięcia – opowiada Tadeusz. – Niestety, operacja się nie powiodła. Próbowano aż cztery razy, ale za każdym razem bez skutku.

Ostatnia droga razem

Po operacji matka Tadeusza trafiła do hospicjum. Zupełnym zrządzeniem losu w tym samym czasie przebywał tam również jego ojciec.

– Mamę przyjęto po zabiegu, a w sąsiedniej sali leżał tata – wspomina Tadeusz. – Na początku bardzo cierpiała, ból był tak silny, że krzyczała. Tata to usłyszał i od razu się zorientował, kto leży za ścianą.

„Chcę uczcić fakt, że moi rodzice świętowali swoje złote wesele – 50. rocznicę małżeństwa i wspólnego życia – przed nadejściem choroby i trudnych czasów”.

Oboje odeszli tego samego dnia.

– Najpierw zmarł tata, a kilka godzin później mama – nie kryje wzruszenia Tadeusz. – Dwa ciosy naraz…

Mama spędziła w hospicjum tylko krótki czas, ojciec przebywał tam przez około pół roku.

„Moi rodzice mieli ze sobą bardzo dobre relacje, więc ich pogrzeb i pożegnanie odbyły się tego samego dnia. To był trudny czas…” Razem z siostrą postanowiły wypisać na pomniku symboliczne słowa: „Co Bóg złączył, tego nawet śmierć nie rozerwała”.

– Nie mam pojęcia, jak poradzilibyśmy sobie bez pomocy hospicjum – przyznaje Tadeusz. – Tam mieli wszystko, czego potrzebowali, by godnie przeżyć ostatnie chwile. Dostali najlepszą możliwą opiekę, takiej opieki nigdy nie bylibyśmy w stanie zapewnić im w domu – dodaje. – Hospicjum zadbało też o to, by mogli przyjąć ostatnie sakramenty i odejść w spokoju.

Dama w czerwonym kapeluszu: gdy medycyna się poddaje, a życie wciąż trwa

– Wiele lat współpracy z hospicjum nauczyło mnie, że zdarzają się tam rzeczy, które trudno wytłumaczyć – opowiada Tadeusz. – Czasem pacjenci w bardzo ciężkim stanie, którzy trafiają do hospicjum na swoje ostatnie dni, niespodziewanie odzyskują siły i wracają do domu. Jednym z takich przypadków, który miałem okazję obserwować, była Digna.

Digna miała około czterdziestu lat, zajmowała wysokie stanowisko, miała dobrą pracę i życie, które wydawało się pełne sukcesów. Wszystko zmieniło się w jednej chwili – podczas badań wykryto u niej nowotwór mózgu. Diagnoza ta spadła jak grom z jasnego nieba. Kobieta rozpoczęła intensywne leczenie, odwiedzała kolejne szpitale, przechodziła przez skomplikowane procedury, ale choroba postępowała nieubłaganie.

W końcu w jednym ze szpitali lekarze powiedzieli jej wprost, że nie mogą już nic więcej zrobić. Wypisali ją do domu. O hospicjum Digna wcześniej nie słyszała, ale kiedy dowiedziała się o jego istnieniu, chwyciła się tej szansy jak ostatniej deski ratunku.

– I wiecie co? W hospicjum jej stan zaczął się poprawiać – wspomina mężczyzna. – Digna poczuła tam niezwykłe ciepło, troskę i wsparcie. Najpierw zaczęła samodzielnie jeść, potem znowu chodzić. A po jakimś czasie jej zdrowie poprawiło się na tyle, że mogła wrócić do domu.

Tadeusz w kaplicy hospicjum

Tadeusz do dziś ma przed oczami jej obraz – nie tylko ze względu na historię, ale też dzięki jednej charakterystycznej rzeczy, która wyróżniała ją spośród innych pacjentów.

– Przeszła wiele sesji chemioterapii, więc straciła wszystkie włosy – opowiada. – Żeby to ukryć, zawsze nosiła czerwony kapelusz. Wyglądała w nim jak prawdziwa królowa Anglii! Ale nie wygląd podziwialiśmy w niej najbardziej, lecz siłę ducha i determinację, z jaką walczyła z chorobą.

Po opuszczeniu hospicjum Digna nie zerwała kontaktu z tym miejscem – została wolontariuszką i odnalazła wiarę. Nowotwór wrócił dopiero po dwóch latach, choć lekarze dawali jej zaledwie kilka miesięcy życia. Na jej pogrzeb przyszło wielu pracowników hospicjum i ludzi, którzy ją znali.

– Wiele kobiet miało na głowach czerwone kapelusze – w ten sposób oddały jej hołd – uśmiecha się pogodnie Tadeusz. – Od tamtej pory ten kapelusz stał się dla nas symbolem nadziei i wsparcia, jakie daje hospicjum. Moi rodzice również tego doświadczyli i za to będę wdzięczny do końca życia.

Pomoc hospicjum w najtrudniejszych chwilach życia

Poważna choroba może dotknąć każdego z nas, w każdej chwili, druzgocąco uderzyć w nasze życie, plany i marzenia.

Ponad 260 fachowców i wolontariuszy z Hospicjum bł. ks. Michała Sopoćki w Wilnie w każdej chwili towarzyszy tym, którzy walczą z nieuleczalną chorobą, doświadczają ogromnego bólu, lęku i niewiadomej.

Pomoc i opieka hospicyjna dla dorosłych i dzieci, w domu i na oddziale stacjonarnym, jest bezpłatna i dostępna 24 godziny na dobę.

Pomóż ciężko chorym! Przekaż 1,2% podatku na rzecz Hospicjum bł. ks. Michała Sopoćki w Wilnie!

Zrób to teraz!

Kto wie, może kiedyś też będziesz potrzebował pomocy?

Więcej informacji: https://bit.ly/VilniausHospisas

Formy pomocy hospicjum: 

Hospicjum stacjonarne

Hospicjum domowe

Hospicjum dziecięce
Nieodpłatna wypożyczalnia sprzętu